Na kawkę poszliśmy w starej części miasta, zwanej Zona Colonial (albo Ciudad Colonial), wpisanej na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Jest to najstarsza, nieprzerwanie zamieszkana osada europejska w obu Amerykach. Naprawdę jest tam pięknie, urokliwie, cicho, spokojnie i… cieniście. Prawie pusto, w porównaniu z częścią miasta w której są sklepy, hotele i stragany.
Koty leżą w cieniu i nie zwracają uwagi na przechodniów
Wychodziliśmy z kawiarni wraz z kilkoma staruszkami, którzy idąc spotkali kilku innych gości. Zaczęli dyskutować głośno gestykulując. Myślałam, że jesteśmy świadkami jakiejś ulicznej sprzeczki, a oni nagle zaczęli grać i śpiewać! Jak nie kochać Dominikany.
Połaziliśmy jeszcze po starym mieście, ciesząc się chłodem w cieniu starych murów i drzew. Niedługo potem musieliśmy wracać na statek.
Muszę jeszcze opowiedzieć wam o larimar. To nieprawdopodobnie piękny kamień szlachetny, który wydobywa się w jednym tylko miejscu na świecie. Zgadnijcie gdzie. Tak, w Dominikanie! Wygląda jak Morze Karaibskie w tysiącach odcieni turkusu. Nie mogłam się oprzeć i kupiłam maleńkie, srebrne kolczyki z larimarem. Naprawdę malutkie… Kosztowały 7 dolców.
O 16-tej opuściliśmy piękną Dominikanę i jej wielki port.
Mamy do przepłynięcia 343 mile morskie (635 km) do następnej wyspy. Tymczasem siedząc na piątym pokładzie, odprowadzani przez pilota na małej łodzi patrzymy na oddalającą się wyspę Hispaniola.