Zagubieni w Vilabetran

W listopadzie nawet tutaj na południu zmrok zapada wcześnie, ale kiedy wjechaliśmy do malutkiego miasteczka Vilabertan niedaleko Girony (Katalonia), noc już zdążyła zapaść na dobre. Nieliczne latarnie słabo oświetlały zupełnie puste uliczki wśród starych murów i zarośli. Nawigacja zamiast do hotelu, zaprowadziła nas w puste pole, gdzie stanęliśmy, zastanawiając się co dalej. Wokół żywej duszy, w oddali światła zapalone w kilku oknach.

Okrążyliśmy miasteczko jeszcze dwa razy, zgodnie z zaleceniami GPS, zawsze w końcu trafiając na to samo rondo prowadzące z powrotem do miasteczka, lub dalej w pola, po których hulał hiszpański, listopadowy wiatr.

Kiedy trafiliśmy na rondo po raz trzeci, minął nas samochód z niemiecką rejestracją. Po chwili zatrzymał się, jego kierowca podszedł do nas i zapytał… czy wiemy gdzie jest hotel, który my też próbowaliśmy znaleźć. I wtedy zdarzył się cud – przed niewielką kamienicą kilkaset metrów od nas zapaliło się światło i niewielka postać zawinięta w kraciastą chustę zaczęła machać w naszą stronę. Była to właścicielka hoteliku, który nie miał szyldu i stał wśród niewielkich domków w ciemnej uliczce. Strudzeni wędrowcy mogli wreszcie złożyć głowy na miękkich poduszkach.

Po śniadaniu już bez problemów zwiedziliśmy stację benzynową i trafiliśmy na autostradę E-15 i jechaliśmy ponad 600 kilometrów, mijając Barcelonę, potem jechaliśmy i jechaliśmy w stronę Terragony i Walencji.

I jechaliśmy

I jechaliśmy

Aż w końcu zobaczyliśmy ten drogowskaz:

I wreszcie byliśmy u celu.