Nabrzeże skończyło się przed ogrodzeniem Prefecture Maritime (Prefektura Morska). Wielki budynek, przed którym przystojni oficerowie francuskiej Marynarki paradują w swoich ślicznych mundurach – trudno nie rozpoznać jego przeznaczenia. Działa przed wejściem mają zapewne odstraszać sznury panien, co za mundurem.


My jednak skręcamy w prawo, nie zważając na to, że zaraz za budynkiem Prefektury jest Musee de la Marine (Muzeum Marynarki Wojennej), w którym można obejrzeć wiele modeli statków i okrętów, marynistyki i oczywiście dowodów na wielkość Tulonu i jego historii. (Muzeum mogą zwiedzać za darmo osoby poniżej 26 lat). Dalej można dojść do bazy Marynarki Wojennej i do Marsylii.
My jednak zagłębiamy się w cieniste uliczki miasta Toulon, które mają opowiedzieć fascynujące historie piratów, więzień i ekspedycji w odległe miejsca.
Toulon nie byłby francuskim miastem, gdyby nie można było iść na jeden z miejskich targów ze świeżymi produktami z okolicznych farm, z lokalnym jedzeniem i tysiącem prowansalskich przysmaków, odzieżowego badziewia i wątpliwych dzieł sztuki z Północnej Afryki. W Toulonie jest kilka takich miejsc, a my właśnie trafiliśmy na największy z nich, Le Marche du Cours Lafayette.


Targ, jak to we Francji, jest otoczony kawiarniami, w których bardzo zapracowani ludzie spędzają mnóstwo czasu na gadaniu, rozgladaniu się dookoła, plotkami i ogólnie pojętym relaksowaniem się wraz z rodziną i znajomymi. Z empirii wiem, że przesiadywanie w kawiarnia, bistro i barach jest sportem narodowym i prawdę mówiąc jest to świetny rodzaj sportu.

Francoise kupuje le cade i jakieś inne przysmaki z wózka na targu, pewnie chce mieć z głowy kolację po powrocie do domu i idziemy dalej, chłonąc zapach toulońskich uliczek. (łokieć na zdjęciu należy do Christiana)
